top of page
działalność
fundacja.png

A KIEDY?

FELIETON ALEKSANDRY PLEWKI


Pytanie zaczynające się od "A kiedy…" usłyszy w Polsce co czwarta kobieta. Na rodzinnych przyjęciach niechętnie pyta się o zdrowie, jeszcze mniej chętnie o zarobki, natomiast pytanie "A kiedy dziecko?" można usłyszeć już w momencie siadania do stołu. Pytają wszyscy, nie tylko rodzina. Koleżanki w pracy, ginekolodzy w trakcie wizyt, dawno niewidziane ciotki i zupełnie obce osoby. Bezdzietność jest w Polsce słowem kojarzącym się z litością, samotnością i wstydem.


Kiedy mając 14 lat pierwszy raz powiedziałam, że nie chcę mieć dzieci i to prawdopodobnie nigdy, usłyszałam, że jak poznam odpowiedniego faceta to mi się odwidzi. Poznałam ich kilku, jednych bardziej, drugich mniej odpowiednich, przy żadnym natomiast nie zmieniłam zdania. Mając 25 lat usłyszałam, że nie należy mi się jedna z najskuteczniejszych metod antykoncepcji w postaci domacicznej wkładki hormonalnej, ponieważ nie urodziłam dziecka, a to hasło powtarzali kolejni ginekolodzy. Mając 28 lat nadal nie chcę mieć dzieci, zmieniły się natomiast argumenty, teraz nacisk kładziony jest na perspektywę nadchodzącej starości i słynne już pytanie, o to kto mi poda wtedy szklankę wody. Tak jakby dziecko miało pełnić funkcję mojej wizytówki, mojego uzupełnienia i opiekuna, co jest zupełnym zaprzeczeniem wszystkiego, co wiem o dziecięcych rolach. Jeżeli do tego dodamy cichy ostracyzm w postaci braku zaproszeń na baby showers i pierwsze urodziny oraz subtelne wykluczenie ze wszystkich aktywności z dziećmi w promieniu stu metrów, to mamy pełen obraz pola siłowego jakie roztoczyła wokół mnie ta decyzja. Nie wspominając już o uprzejmym milczeniu, na które decyduję się w każdej wymianie zdań na temat wychowania, pielęgnacji i zabawy z dziećmi. Jeżeli przyjdzie mi do głowy odezwać się, to w najlepszym przypadku spotkam się ze współczującymi spojrzeniami, a w najgorszym - z krótką informacją, że jak będę miała własne to zobaczę. Bez względu na okoliczności zawsze kończę więc w tym samym miejscu - wraz z urodzeniem dziecka stanę się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa, nie decydując się na to robię na złość całemu światu.


Do wyboru mam zatem smutne powoływanie się na brak instynktu macierzyńskiego, wymówki o braku osoby do wymiany materiału genetycznego lub zasłanianie się pracoholizmem. Otoczenie konsekwentnie jednak mi nie odpuści - na każdy z tych zabiegów znajdzie się kontrargument, a ucina je jedynie hasło „nie lubię dzieci”. I wtedy zostaję potworem, jedzą, która najprawdopodobniej, jak Baba Jaga, pożera je gdzieś w lesie, ale przynajmniej nie muszę się tłumaczyć. W końcu od czarownic nikt wiele nie oczekuje. Powtórzę jednak, że funkcjonowanie pomiędzy jedną a drugą skrajnością to żaden wybór.


Jako osobie pracującej z kobietami i jednej z nich, marzy mi się rzeczywistość, w której decyzja o posiadaniu dziecka będzie traktowana jak każda inna. Z respektem dla podejmującego i ze świadomością, że mało jest na świecie decyzji nieodwracalnych. Macierzyństwo to nie doświadczenie jednowymiarowe w postaci posiadania dziecka. To rola wielowątkowa, w której nie trzeba się odnajdować w 100%, bo też w 100% nie da się na nią przygotować. Decyzja o podjęciu się jej nie powinna być zależna od tego czy boimy się samotnej starości, lub niekompletności swojego życia (jak w jednej ze słynnych już kampanii społecznych o nieodkładaniu go na później), a od tego co wiemy o sobie i o swoich potrzebach.

bottom of page